Miałeś ustalone godziny pracy? Zdarzało się, że budziły cię telefony w środku nocy z głosem w słuchawce, że trzeba jechać?
- Nie. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy. Właściwie przez czas mojej pracy tylko dwa lub trzy razy zdarzyło się pojechać po kogoś w dzień. Przeważnie był to późny wieczór lub środek nocy. Po pewnym czasie wyrobił się pewien nawyk, że gdy słychać było sygnały karetek, straży i widziało się jadącą policję, to po głowie kołatała się myśl, że może za godzinę trzeba będzie jechać. Kilka razy się tak potwierdziło.
Co konkretnie należało do twoich zadań?
- W skrócie można to ująć tak, że przekładaliśmy ciało do worka, później na nosze i zabieraliśmy je do karawanu. Niestety może się zdarzyć, że ciało jest rozczłonkowane - wtedy jest to nieco bardziej skomplikowane... Dużo zależy od okoliczności. Często musieliśmy też obszukać ciało z rzeczy osobistych. Dokumenty, telefon, łańcuszki, portfel - to zostawało. Chyba te przedmioty były przekazywane policjantom.
Później zwłoki zabierane były do prosektorium w Rzeszowie. Tam, w zależności od okoliczności, odbywała się sekcja zwłok. Czasami rodzina musiała zidentyfikować ciało.