2005 rok - to Twój artystyczny debiut. Jak patrzysz na początki swojej kulturalnej działalności z perspektywy tych minionych 14 lat?
Piotr Durak: Tego debiutu nigdy nie zapomnę. Byłem na pierwszym roku studiów polonistycznych, pisałem wiersze, ale na polonistyce wiele osób pisze. Czasami chodziliśmy na wieczory poezji do Biura Wystaw Artystycznych w dawnej synagodze w Rzeszowie. Występowali tam uznani poeci, a głosu w recytacji udzielał wspaniały człowiek, nasz nauczyciel akademicki Stach Ożóg. Postanowiłem, że też zrobię swój wieczór w BWA. Zaniosłem swe wiersze do Stacha, a on odrzucił ponad 70% z nich. Nie zraziłem się. Powstały nowe, coraz więcej czytałem, przeżywałem. I udało się. Zorganizowałem wieczór w BWA, rozwiesiłem plakaty na UR. Na 50 miejsc w lokalu, przyszło niemal 100 osób. Niektórzy siedzieli na ziemi, przy scenie, zasłuchani. Potem podchodzili do mnie, gratulowali, a prof. Janusz Pasterski, prodziekan wydziału filologicznego, powiedział, że widzi tu piękną całość, materiał na tomik poetycki. I tomik wyszedł, dzięki SCK w Mielcu, za sprawą ówczesnego dyrektora Jacka Tejchmy. Potem przyszły pierwsze wyróżnienia, nagrody. Przez 14 lat wiele się zmieniło. Przybyły nowe książki, bagaż doświadczeń i podróży, moje życie też wygląda zupełnie inaczej. I zmienił się stosunek świata i ludzi do poezji. To niby tylko 14 lat, a skok cywilizacyjny jest niewyobrażalny. Niestety poezja trochę przestała mieć w tym świecie tak wielką wartość i magię, jaką zapamiętałem z czasów studenckich. Przez chwilę wówczas wierzyłem, że wierszami mogę zmieniać ludzi i świat. To był piękny czas.
Dziś już w to nie wierzysz?
Nie. Wiersz to tylko wiersz. Jeżeli wzruszy, zmieni choć na chwilę coś w czyimś życiu, to już jest wielki sukces. Ale świata dziś wiersze nie zmienią. Poeta nie wynajdzie leku na raka, czy nowego procesora. Dłubiemy w słowie, a to materiał kruchy i zwiewny, niezbyt ceniony dziś.
Jak wspominasz pracę w Korso?
Było to bardzo rozwijające doświadczenie. Wsiąkłem w życie redakcji. Poznałem wielu fascynujących ludzi, ale też dowiedziałem się mnóstwo o funkcjonowaniu samorządów, o problemach powiatu mieleckiego, czy życiu i troskach ludzi. Każdy dzień był inny i poza poniedziałkami, bywało całkiem przyjemnie. Dużo adrenaliny i zabawy, ale też mnóstwo ciężkiej pracy nad tekstami i telefonami. Miałem też okazję opracować od podstaw szereg tras rowerowych po powiecie, stworzyć niemal od nowa drugie wydanie przewodnika „Ziemia mielecka” czy przygotować książkę jubileuszową na 25-lecie redakcji „Korso”. Wspaniałe były konkursy Miss Mielca i piękne dziewczęta, z niektórymi przyjaźnię się do dziś.
Dziś pracujesz jako nauczyciel. Co tutaj jest Twoim największym wyzwaniem?
Zawód nauczyciela to moja pasja i wyuczony zawód. Mówi się, że gdy człowiek robi w życiu to co kocha, to właściwie nie pracuje. I ja tak mam – lubię prowadzić lekcje, wówczas nie czuję, jakbym pracował. Pracuję za to ciężko w domu, gdy muszę poprawiać sprawdziany, wypracowania, kartkówki i sporządzać dokumentację pedagogiczną – codziennie jest coś. Wyzwaniem było po kilku latach pracy w Korso wrócić do zawodu nauczyciela. Okazało się, że przez niemal 4 lata młodzież bardzo się zmieniła. Rozwój internetu i mediów społecznościowych sprawił, że w ciągu kilku lat zmieniły się pasje, priorytety młodych ludzi, ich słownictwo. Czasem ciężko za tym nadążyć. Ale na szczęście w odróżnieniu od niektórych nauczycieli nie mam w klasie żadnych problemów z dyscypliną. Młodzież mnie słucha, chyba trochę się mnie boi? Oglądają moje zdjęcia w internecie, czytają niektóre moje teksty, mają dostęp do informacji o mnie na Wikipedii i w innych źródłach i są chyba nieco zdziwieni, że ich nauczyciel-polonista nie do końca wpisuje się w stereotypy belfra, siedzącego w książkach. Ale z tego wynika kolejne wyzwanie: czasami proszą mnie, bym opowiedział im o jakiejś swojej przygodzie, a mnie zdarza się ulegać. Lubię młodzież i ta sympatia wraca z wzajemnością. Uważam, że uczniowie uczą się tego przedmiotu, którego nauczyciela lubią i szanują. I to się sprawdza.
Porozmawiajmy o pasji, drodze życiowej, wyborach... Co jest dla Ciebie ważniejsze. Sztuka szeroko rozumiana i jej tworzenie - w Twoim przypadku poezja, proza, fotografia czy nauczanie młodych ludzi?
To trudne pytanie, bo już Mickiewicz zauważył, że ciężko jest pogodzić jedno z drugim. Ale muszę zaznaczyć jedno: nie żyję ze sztuki. Nie jestem twórcą etatowym, nie służę kulturze popularnej. Czasem na sztuce zarabiam, zdarzyło się, że nieźle. Ale w dobie kultury masowej nie zamierzam tworzyć ze sztuki mojego źródła utrzymania, przerzucać się z literatury pięknej i trudnych tematów społecznych na beletrystykę. Chyba bym nawet nie umiał. Traktuję pisanie i sztukę jako pasję, zawsze najważniejszy był dla mnie mocny przekaz, wywoływanie wzruszeń, emocji. Ciężko jest żyć ze sztuki i pozostać sobą, całkowicie nie podlegać nikomu, nie słuchać nikogo. Ale ponieważ muszę posiadać jakiś stały dochód, bo mam dwie córeczki na utrzymaniu, pracuję w szkole. Jedno i drugie jest dla mnie bardzo ważne, sztuka i pasje dają mi energię do pracy z młodzieżą i do życia. Wszystko wzajemnie się napędza.
Co z podróżowaniem? Gdzie znalazłoby się w hierarchii tego, co dla Ciebie w życiu najważniejsze?
Jestem typem człowieka uzależnionego od podróży i adrenaliny. Mogę siedzieć w domu miesiąc, dwa, ale potem zaczynam popadać w depresję, melancholię, tęsknić. Nie jestem wymagający i chyba żaden ze mnie podróżnik, bo nie ciągnie mnie do egzotyki typu daleka Azja, dzika Afryka, czy inne kontynenty. Wystarczy mi spływ na pontonie Wisłą i kilka samotnych nocy na wyspach, pod gołym niebem, albo kilka dni i nocy w opuszczonych kopalniach, gdzie czas się nie liczy. Nazywam to mikrowyprawy, bo przygodę można przeżyć nawet niedaleko od domu, nocując choćby w „nawiedzonym” lesie na Biesiadce. Moje podróże są specyficzne, bardzo niskobudżetowe, owszem objechałem jakieś 30 krajów, ale wydając na to ułamek tego, co cywilizowany człowiek. Praktycznie nigdy nie nocuję w hotelach, nawet przy wielkich mrozach lubię spać w namiocie, nie stołuję się też w restauracjach, gotuję sam na przenośnej kuchence. W zasadzie jedynym kosztem pozostaje paliwo i to zwykle do podziału na kilka osób. I tak np. 9 dni we Włoszech w minionym roku i objechanie niemal całego tego kraju wraz z dojazdem na miejsce wyniosło mnie około 500 zł. Autostopem oczywiście byłoby jeszcze taniej, znam podobnych szaleńców, ale tu wchodzi inna kwestia – mam specyficzne cele moich podróży – są to zwykle miejsca opuszczone przez człowieka, zrujnowane, które kiedyś tętniły życiem, a dziś są martwe i ciche. Fascynują mnie ich historie i to, jak natura bierze w nich górę nad cywilizacją. Ciężko do nich dotrzeć bez własnego środka lokomocji. Te podróże pozwalają mi z jednej strony zupełnie odciąć się od codzienności, z drugiej dają mnóstwo inspiracji literackich i refleksji.
Wszystko to, o czym rozmawiamy, składa się na Twoją artystyczną twórczość lub jest dla niej inspiracją. Powiedz, z czego jesteś dumny najbardziej?
Jeśli chodzi o moją twórczość i pasje, to mam kilka takich swoich Mount Everestów – prywatnych i osobistych osiągnięć, z których jestem dumny. Mam zasadę – unikam konkursów, nie znoszę rywalizacji, wolę współpracę. Nienawidzę rywalizować z innymi ludźmi, kocham za to mierzyć się z własnymi słabościami i poznawać swoje granice. I tak, jestem dumny z tego, że najprawdopodobniej jako pierwszy człowiek w Polsce pokonałem na pontonie wszystkie 10 najdłuższych rzek naszego kraju, czyli Wisłę, Odrę, Wartę, Bug, Narew, San, Noteć, Pilicę, Wieprz i Dunajec i trochę innych, nieco mniejszych, od źródeł do ujścia. W tym Wisłę do Bałtyku trzykrotnie. W miesiąc przewiosłowałem Polskę w poprzek, od źródeł Sanu do Świnoujścia. Pokonałem sam, co prawda nielegalnie – bo jest to zabronione – na dwumetrowym, dmuchanym pontonie cały Zalew Szczeciński. A wszystko to pomimo tego, że boję się wody i nie umiem pływać. Brzmi to dla wielu dziwacznie, wiele osób nie wierzy. Ale pokochałem przemierzanie rzek na pontonie, tak jak kiedyś pokonywałem wielkie odległości rowerem. Jestem też dumny, że jako pierwszej osobie w kraju udało mi się odnaleźć i udokumentować stan wszystkich opuszczonych cerkwi w Polsce, a moje zdjęcia poruszyły wiele osób w kilku krajach i zostały opublikowane w dwóch wspaniałych albumach. Jestem dumny z tego, że dotarłem i uwieczniłem na zdjęciach niemal wszystkie porzucone i zrujnowane polskie kościoły na terenach naszych Kresów Wschodnich. A ile było przy tym przygód, to braknie życia, by opisać.
Dwukrotne stypendium ministra kultury to ogromne wyróżnienie. Co dzięki niemu udało Ci się zrealizować i być może nie byłoby możliwe, gdyby właśnie nie to wsparcie?
Pierwsze to moja książka – wielki esej o współczesnej Polsce pt. „Dzienniki rowerowe” opowiadający o samotnej podróży rowerem przez Polskę z Rzeszowa na niemiecką wyspę Rugię. Książka ukazała się w Krakowie w 2011 roku i przyniosła mi kilka nagród, została zauważona przez Telewizję Polską. O ile sama podróż była typowym dla mnie niskobudżetowym szaleństwem, po prostu wziąłem w kwietniu rower i pojechałem przed siebie do krainy malarza Friedricha, śpiąc u przygodnie poznanych ludzi, w schroniskach dla bezdomnych, na mroźnej plaży, o tyle proces twórczy i wydanie książki wymagało już spokoju wewnętrznego, i finansów. Dumny jestem z tej książki, to chyba do dziś najlepsza proza, jaką udało mi się stworzyć.
Drugi projekt, za który zapłaciło Ministerstwo Kultury, to właśnie artystyczno-dokumentacyjny album „Gdy nadejdzie czas zapomnienia...”. Będą to historie i zdjęcia - głównie wnętrz opuszczonych i zrujnowanych polskich kościołów, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Przemierzyłem moim starym volvo kilkadziesiąt tys km po Ukrainie. Odwiedziłem niemal dwieście tych świątyń. Są przerażające. Co gorsza, chyba jestem z ostatniego pokolenia, które może obejrzeć jeszcze te ślady. Za kilkadziesiąt lat z wielu z nich może nie pozostać kamień na kamieniu, a przecież były to miejsca modlitwy, cenne dla wielu dawnych mieszkańców. W planach druk pięknego albumu i kilka wystaw fotograficznych. Wydaje mi się, że będą to bardzo poruszające dla wielu fotografie.
Medal za zasługi dla kultury. Wyróżnienie odebrałeś kilka dni temu. Co dla Ciebie oznacza?
To cenny brylant w kolekcji dotychczasowych wyróżnień. Cieszy fakt, że przyznano mi tak zaszczytny tytuł. „Zasłużony dla kultury polskiej” - to dumnie brzmi. Ale przy żadnym wyróżnieniu nie powinniśmy się zatrzymywać zbyt długo. Robię swoje dalej – nauczam, podróżuję, piszę.
Czy jest dla Ciebie mobilizacją do dalszego działania na rzecz polskiej, ale i przecież podkarpackiej kultury?
Wiele razy miałem okazję chodzić po opuszczonych bibliotekach, zrujnowanych miastach, m.in. kilkukrotnie odwiedziłem skażoną strefę wokół elektrowni w Czarnobylu. To uczy pokory i dystansu. Od dawna nie robię już niczego dla nagród, czy odznaczeń. Fakt, że mi medal dano, jest miły, uważam w dodatku, że dano mi go całkiem zasłużenie. Ale czy z medalem, czy też bez, robiłbym i tak swoje i realizował własne pasje i kolejne projekty. Może teraz będzie łatwiej i pojawi się mniej wątpliwości, czy warto. Bo czasami bywało ciężko. Ludzie widzą nasze sukcesy, ale za jednym sukcesem stoi często cała zgraja porażek i banda rozczarowań. Będę pracował dla polskiej kultury. Bo to kocham. Nieważne, czy będą mnie za to nagradzać, czy skażą na zapomnienie.
Wśród czterech osób, którym przyznano odznaczenie, jesteś najmłodszy. Ma to dla Ciebie znaczenie? Jak to odbierasz?
Jestem członkiem Towarzystwa Miłośników Ziemi Mieleckiej od 2006 roku, kiedy to powstała Grupa Literacka „Słowo”. Od tego czasu wydałem 8 książek, zorganizowałem kilkadziesiąt wieczorów poezji, wystaw fotografii na terenie Polski i Ukrainy. Moje wiersze ukazywały się w licznych almanachach i antologiach. Kilka lat temu padła już moja kandydatura do tego tytułu, ale nie przeszła na szczeblu mieleckim, bo ktoś stwierdził, że jestem „za młody”. Otrzymali go wówczas ludzie z mniejszym dorobkiem artystycznym, ale bardziej „wiekowi”. Wzruszyłem ramionami, bo jeśli wiek ma być głównym kryterium w zasługach dla kultury, to mnie podobne honory nie ciekawią. Ale teraz wreszcie stało się inaczej. Może już stałem się wystarczająco stary? Ale raczej w tym zasługa prezesa TMZM pana Janusza Chojeckiego. Cieszy fakt, że mogłem stanąć do odznaczenia razem z takimi mieleckimi autorytetami jak panowie Józef Witek, czy Wiesław Kulikowski. To nadaje temu odznaczeniu dodatkowej wartości, bo bardzo ich cenię i szanuję. A że podobno jestem jednym z najmłodszych w Polsce „zasłużonych dla kultury”, to też miłe. Kawał życia przede mną. I masa pracy do wykonania.
Szykujesz dla swoich czytelników, fanów, osób, które z ciekawością obserwują Twoją twórczość, coś wyjątkowego na najbliższy czas? Nad czym teraz pracujesz?
Przede wszystkim pragnę skończyć książkę-album o zrujnowanych polskich kościołach na Kresach. To priorytet. Ale zaraz potem biorę się za kolejne historie: mam nadzieję stworzyć spójną opowieść o moich podróżach pontonem po rzekach Polski, wielki cykl reportaży z tych samotnych spływów. Co chwilę mam dziwne pomysły, jeden z nich dotyczy nawet spotkań z nienazwanym, czyli legend o miejscach nawiedzonych, weryfikowanych przeze mnie podczas podróży. Czasami zdarzało mi się spędzać noce w miejscach uznanych za przeklęte. Nie wiem jednak, czy powinienem poruszać ten temat w formie książki. To bardzo trudne zagadnienie. Możliwe, że po prostu powstanie książka z najpiękniejszymi nowożytnymi ruinami całej Europy, wraz z ich krótką historią pisaną piórem i światłem. Mam już na to propozycję wydawniczą.
Czekamy z niecierpliwością na Twoje kolejne wydawnictwa. Mam nadzieję, że po ich premierze również będziemy mogli porozmawiać.